Z dużą satysfakcją przyjęłam wiadomość o pojawieniu się na polskim rynku drugiego wydania książki Wolni Ciut Ludzie Terry’ego Pratchetta. Najwyraźniej wydawnictwo Prószyński i S-ka postanowiło zmazać swe niewątpliwe przewiny związane ze świętokradczym niemalże tłumaczeniem wydania pierwszego, które na tej książce popełniła Dorota Malinowska-Grupińska.
Trudno mi zrozumieć powody, dla których wydawnictwo zdecydowało się na odstąpienie od – owocnej przecież i prowadzonej ku niepomiernej radości fanów Pratchetta – współpracy z Piotrem W. Cholewą, do tej pory jedynym tłumaczem pratchettowskiej sagi o Świecie Dysku, który zdążył już zresztą zyskać sobie miano nadwornego polskiego tłumacza książek tego autora. Ciężko jest zgłębić przyczyny tej decyzji zwłaszcza w świetle faktu, że cykl Świata Dysku liczy już ponad trzydzieści pozycji, tłumaczonych zawsze przez tego samego tłumacza – skąd więc nagle chęć wprowadzania na tym polu zmian?
Wydaje się, że motywem tej decyzji mogła być tematyka samej książki: choć jej akcja niewątpliwie rozgrywa się w Świecie Dysku, to jednak fabularnie nie jest ona powiązana z żadnym głównym cyklem tematycznym. Wolni Ciut Ludzie wprowadzili do pratchettowskiej galerii postaci zupełnie nowych bohaterów, najwyraźniej więc wydawnictwo postanowiło potraktować książkę jako odrębną całość, angażując do pracy nad tłumaczeniem kogoś zupełnie innego niż dotychczas. A ponieważ książka sprawiała wrażenie przeznaczonej dla młodszych czytelników, pani Malinowska-Grupińska postanowiła pójść śladem Moniki Adamczyk-Garbowskiej, autorki słynnej Fredzi Phi-Phi, odcinając się zupełnie od dotychczasowej wersji przekładu i puszczając wodze fantazji w kwestii radosnego słowotwórstwa.
Najlepszym dowodem na to, jak bardzo tłumaczenie Doroty Malinowskiej-Grupińskiej różni się od przekładu Piotra W. Cholewy, niech będzie fakt, że w trakcie lektury Zimistrza – kolejnej powieści Pratchetta związanej z „wątkiem kredowym”, a pierwszej z tego konkretnego podcyklu tłumaczonej przez Cholewę – dopiero w okolicach połowy książki zorientowałam się, że dotyczy ona dokładnie tych samych bohaterów, którzy opisani byli w Wolnych Ciut Ludziach. Trudno się dziwić, że przyjęłam tę konstatację z niemałym zdumieniem: różnice w przekładzie autorstwa obojga tłumaczy są tak ogromne, że nawet główna bohaterka ochrzczona została przez nich innym imieniem i nazwiskiem.
Na forach internetowych aż roi się od dyskusji, czy przekład Doroty Malinowskiej-Grupińskiej jest zły, czy po prostu inny. Zdania – jak zawsze – są podzielone, w końcu nawet Fredzi udało się znaleźć swoich zwolenników. Jednak moim zdaniem tłumaczenie Malinowskiej-Grupińskiej jest niezaprzeczalnie złe. Pomijam już ewidentne niechlujstwo językowe i stosowanie kilku polskich odpowiedników jednego angielskiego słowa – najważniejszy i tak pozostaje fakt, że w tym tłumaczeniu po prostu „nie czuje się” ducha twórczości Pratchetta. W Wolnych Ciut Ludziach nie ma specyficznego, charakterystycznego dla autora ironiczno-dobrodusznego gawędziarstwa, a przede wszystkim nie ma tego humoru, którym przesycone są wszystkie jego książki: Malinowskiej-Grupińskiej skutecznie udało się zgubić go gdzieś po drodze, przekształcając Wolnych Ciut Ludzi w książkę ciekawą, lekką i przyjemną, ale niedorastającą oryginałowi do pięt. Tego typowo pratchettowskiego, niepowtarzalnego humoru w tłumaczeniu Malinowskiej-Grupińskiej nie ma ani w słowach, ani między nimi – w ogóle go tam nie ma. Szkoda.
Na szczęście, niczym rycerz na białym koniu, przybył z odsieczą Piotr W. Cholewa, by ratować strapionych czytelników. Akwilę Dokuczliwą przemianował na Tiffany Obolałą (w oryginale dziewczynka nazywa się Tiffany Aching), dzięki czemu słynny żarcik tatusia Dokuczliwego odzyskał swe znaczenie i – przede wszystkim – wreszcie stał się dla polskiego czytelnika zrozumiały i śmieszny. Językowi Feeglów nadał cechy specyficznej gwary i wprowadził wiele innych, już mniej rzucających się w oczy (lecz przez to nie mniej ważnych) zmian. I słusznie uczynił, gdyż dzięki tym zabiegom lektura Wolnych Ciut Ludzi staje się prawdziwą przyjemnością, ucztą dla oczu i umysłu, tak jak lektura każdej innej książki Pratchetta. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że pouczające doświadczenia z angażem pani Malinowskiej-Grupińskiej oraz iście alergiczna reakcja czytelników na jej tłumaczenie pozwoli władzom wydawnictwa wyciągnąć odpowiednie wnioski, dzięki którym nie powtórzy się już sytuacja zastępowania doświadczonego, wielokrotnie sprawdzonego tłumacza nowym. Wszak, jak mówi przysłowie, lepsze jest wrogiem dobrego – i w tym przypadku naprawdę ciężko odmówić mu słuszności.
Magdalena Ciszewska