Ostatnio na portalu Gazeta.pl trafiłam na wywiad z jedną z wybitnych tłumaczek literatury francuskiej, zmarłą w ubiegłym roku p. Joanną Guze, która znana jest polskim czytelnikom przede wszystkim jako tłumaczka dzieł Aleksandra Dumasa i Alberta Camusa. I to właśnie ją Camus osobiście poprosił, żeby tłumaczyła jego dzieła na język polski. Poniżej zamieszczam fragment wywiadu, który z p. Guze przeprowadził Jacek Szczerba.
Język gładki jest najtrudniejszy
Tłumaczenie to jest wejście w czyjąś duszę. Pierwsze, co ma tłumacz zrobić, to nie zafałszować pisarza. Tłumaczenie Dumasa to była przyjemność. „Trzej muszkieterowie” to jedyna książka, która mi przyszła lekko. Nie odważyłam się na Flauberta. To jest doskonałość nie do przebicia – mówi wybitna tłumaczka Joanna Guze (…)
Jacek Szczerba: Jak to się stało, że została pani tłumaczką?
Joanna Guze: Zawsze interesowałam się literaturą. Przypuszczam, że przekłady zajęły mnie dlatego, że nie miałam dość odwagi, żeby zacząć pisać. Wydawało mi się, że tłumaczyć będzie łatwiej. Pisać byle czego nie chciałam, a młoda osoba, żeby pisać coś naprawdę porządnego, musi być bardzo utalentowana. Nauczyłam się tłumaczyć na Boyu-Żeleńskim. Czytałem całe stronice jego tłumaczeń z różnych epok – od XV do XIX wieku. To, co zrobił Boy, nie ma odpowiednika w świecie. On stworzył francuską literaturę dla Polski. W sposób doskonały. Od Boya nauczyłam się rzeczy zasadniczej, z której z początku nie śmiałam korzystać: swobody. Nauczyłam się, że dosłowność jest śmiercią każdego tłumaczenia, a nawet każdego tekstu. Nie mogę przecież opisać tej firanki dokładnie taką, jaką ona jest. Mogę ją tylko opisać w przybliżeniu. Każdy pisarz chce pokazać jądro rzeczy. Flaubert szukał go nie w dosłowności, tylko w przenośni. To nieprawda, że Dostojewski jest dosłowny, mimo że on opisuje w sposób dosłowny, np. że jakaś pani, rozmawiając z młodym człowiekiem, pyta go o najbanalniejsze rzeczy i on odpowiada jej najbanalniejszym językiem. Chodzi o to, że Dostojewski opisuje jakby skórkę, przez którą my widzimy coś, co jest pod spodem. Gombrowicz nie jest dosłowny ani przez sekundę. Po pierwsze, gwiżdże na to, po drugie, potwornie pracuje, żeby nie być dosłownym. Wychodzi ze skóry, żeby było inaczej.
Czy porównywała pani tłumaczenia Boya z oryginałami?
– Nigdy, tylko zdarzało mi się wiedzieć, jak to brzmi po francusku. On tłumaczył wielkich pisarzy z największą swobodą, bez cienia dosłowności. Ale to jednocześnie było dosłowne, tzn. w jego tłumaczeniach nigdy nie ma niczego, co by wychodziło poza intencje autora. Odkryłam kiedyś, że jeśli on nie może zmieścić dwóch przymiotników w zdaniu na górnej połowie stronicy, to daje je w dolnej połowie przy innym zdaniu. Żeby zachować rytm, którego chciał pisarz. Trochę inaczej, ale jednak zachować. Rytm pisarza, który chciał określić coś dwoma przymiotnikami. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie.
Zatem Boy miał łatwość tłumaczenia?
– Tak przypuszczam. Choć ludzie, którzy go znali, mówią, że był nieustannie zajęty. To był na pewien sposób człowiek genialny. Jeśli ktoś tłumaczy pisarzy filozoficznych, a jednocześnie jest zdolny do pisania cudownych wierszowanych fraszek, to to jest kombinacja nie do pojęcia. Proszę tylko posłuchać: – Kto poznał panią Stefanią/ten wolał od innych pań ją.
Pani studiowała filozofię i historię sztuki, co wskazuje na inne zainteresowania niż tłumaczenia.
– Byłam we Lwowie słuchaczką wykładów Romana Ingardena. Moim drugim profesorem, czarującym, opowiadającym żarciki, był Ajdukiewicz. Inni też byli świetni. Zwłaszcza piękna Karolina Lanckorońska. Miała w Wiedniu własne muzeum. W skutek tego jej stosunek do sztuki był wyjątkowy. To była absolutna bezinteresowność. Potrzebowała sztuki wyłącznie do odczuwania szczęścia. Gdy w czasie wojny trafiła do obozu, pół Europy próbowało ją ratować. Ale ona nie przystawała na żadne warunki, poza tymi, które sama stawiała. Raz powiedziała, że wyjdzie, jak razem z nią wyjdzie 50 Żydówek. Ale wtedy Niemcy jej odmówili. To nie wyszła. Wyszła dopiero wówczas, gdy mogła ocalić 299 Francuzek, które były w obozie królikami doświadczalnymi. Miałam bardzo dobrą szkołę, ale nie mogłam jej skończyć, bo pewnego pięknego dnia wszystko się zawaliło. Po wejściu Rosjan Uniwersytet Jana Kazimierza zmienił się w żałosny Uniwersytet Iwana Franko. Dwa lata spędziłam w pierwszym, dwa lata w drugim, a studia skończyłam aż w Taszkiencie. W Rosji byłam trzy lata, wróciłam z armią Berlinga. Przez rok mieszkałam w Krakowie. Zajmowałam się kulturą w zarządzie miasta. Na Uniwersytecie Warszawskim uznano mój dyplom – raczej ten z historii sztuki, bo trudno było podejrzewać kogoś o studiowanie filozofii w Taszkiencie. Wtedy już sama chciałam tłumaczyć. Ktoś mnie polecił jakiemuś wydawnictwu. Dopiero znacznie później napisałam kilka książek o sztuce.
Kim właściwie jest tłumacz? Kimś, kto daje własną wersję cudzego utworu? A może kimś, kto tylko poszukuje polskiego ekwiwalentu zdań w obcym języku?
– Tłumaczenie to jest wejście w czyjąś duszę. Pierwsze, co ma tłumacz zrobić, to nie zafałszować pisarza. Postarać się, żeby przekład był jak najbardziej zbliżony do oryginału. Tak jak to zrobił Tuwim z Puszkinem:”Buria mgłoju niebo krojet, wichry snieżnyje krutja, to kak dikij zwier zawojet, to zapłacziet kak dietia” – co po polsku idzie: – „Burza mgłami niebo kryje, wichru śnieżne kłęby gna, to jak dziki zwierz zawyje, to jak małe dziecię łka”.
Dalszą część wywiadu znajdziecie na stronie: http://wyborcza.pl/1,75248,4807877.html