Tłumacze może nie płaczą, ale ja momentami uśmiałam się do łez, czytając artykuł z Polska The Times z 2007 roku. Warto poświęcić chwilę, by zobaczyć jak od kuchni wygląda praca tłumacza ustnego, któremu często wcale do śmiechu nie jest. Zapraszam do lektury.
Tłumacze nie płaczą
Dorota Kowalska, Julia Lachowicz, Polska The Times, 23.11.2007 r.
To najbardziej stresujący zawód świata – zaraz po kontrolerach lotów. Na ich barkach spoczywa odpowiedzialność za politykę światową i milionowe kontrakty.
No to się zaczęło. W swoją pierwszą podróż zagraniczną do Brukseli pojechał Radek Sikorski, minister spraw zagranicznych. Razem z nim Bogdan Klich, szef MON. Zaraz po nich ruszy premier Donald Tusk, by nawiązywać kontakty i ocieplać atmosferę najpierw w Wilnie, potem w Brukseli. Do spółki z politykami pojadą tłumacze – to na nich w dużej mierze będzie spoczywać powodzenie dyplomatycznych misji. Bo wystarczy chwila nieuwagi, w złym kontekście przetłumaczone zdanie… „Nie robi wrażenia” – miał rzucić prezydent Lech Kaczyński, rozglądając się po pomieszczeniach domu przy Downing Street, siedzibie premiera brytyjskiego rządu podczas swej wizyty w listopadzie ubiegłego roku. A zbyt prędki tłumacz natychmiast przełożył to zdanie na angielski. Można się spodziewać, że nie miał już zbyt wielu zleceń na tłumaczenie na żywo. – Bo to zawód wysokiego ryzyka – kwituje Stanisław Buczyński, szef LIDEX-u, jednej z największych w Polsce firm (1600 tłumaczy) w tej branży. – W dodatku należy do najbardziej stresujących na świecie. Według badań prof. Ingrid Kurz z Uniwersytetu w Wiedniu, plasuje się zaraz za liderem w tej kategorii, czyli kontrolerem lotów. Wymaga niesamowitej koncentracji, ciągłego przyjmowania nowych informacji, umiejętności pracy pod presją czasu i w zamknięciu (czyli kabinie). Przy świadomości, że każdy błąd może drogo kosztować. Dosłownie.
A jak adrenalina
Choć większość z nich jest ubezpieczona od odpowiedzialności cywilnej, sumy, o jakie toczą się negocjacje, znacznie przewyższają te, na które opiewają polisy. Andrzej Hildebrandt: 35-latek, na rynku od 1992 roku, tłumaczył negocjacje o kontrakt na 600 milionów dolarów. W razie ich złamania z jego winy ubezpieczyciel pokryłby może 100 do 200 tysięcy złotych. Paweł Cichawa (weteran tłumaczeń kabinowych i pisemnych) mówi, że nie ma na świecie nic bardziej stresującego niż tłumaczenie symultaniczne. – W czasie rzeczywistym, słowo w słowo za klientem, no może z dwusekundowym opóźnieniem – mówi. Nie wszyscy dają radę. Kiedyś miał tłumaczyć do spółki z młodą, zestresowaną tłumaczką, w systemie 20 minut on, 20 ona. Gdy przyszła jej kolej, po kilku zdaniach ryknęła do mikrofonu: „Jezus Maria, a jak jest przepona?”. Kilkaset osób na sali zamarło, a ona buchnęła płaczem. Dobry tłumacz potrafi jednak przełożyć stres i zalewającą żyły adrenalinę na totalną koncentrację. – Nadludzką – podkreśla Cichawa. Tłumaczył na jednym z sympozjów przez trzy dni. Pełna mobilizacja, każda cząsteczka ciała maksymalnie napięta, więc kiedy ostatni mówca zakończył spotkanie, zeszło z niego powietrze. Zdjął słuchawki, ruszył w stronę drzwi. I wtedy ten człowiek wrócił do mikrofonu. – Chciał zaprosić wszystkich na wieczorny bankiet. Powiedział: „Chleba dla nikogo nie zabraknie”. A ja zapomniałem, jak jest po angielsku chleb – wybucha śmiechem. – Rozluźniłem się, sekundę wcześniej przestałem pracować – mówi.
C jak cena
Ten rozdział będzie króciutki, bo dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają. Dobry tłumacz za ośmiogodzinny dzień pracy w kabinie kasuje 800-1500 zł. Za tłumaczenie konsekutywne (wypowiedzi mówcy podzielone na części.) ok. 120 zł za godzinę. Jak jest dobra dniówka, można zarobić 2 tys. zł. Albo więcej. To były negocjacje biznesowe, w grę wchodziły miliony. Umowa musiała być zawarta do końca roku. Andrzej Hildebrandt opowiada, że do stołu strony usiadły 29 grudnia, presja czasu była ogromna, a wiele szczegółów do obgadania. – Tłumaczyłem, z małymi przerwami, przez 25 godzin – wspomina. Na szczęście za takie maratony są dodatkowe premie.
F jak fachowość
Tłumaczą wszystko, zawsze i bez przerwy. Trzeba czy nie. Takie ćwiczenie umysłu. Kiedy spotykamy się z Cichawą w kawiarni „Green Coffee”, przeprasza i wychodzi na chwilę do toalety. – Zobaczyłem nad deską klozetową kartkę z napisem „Zachowaj to miejsce w czystości, bo może być dla kogoś ostatnią deską ratunku” i machinalnie przełożyłem na angielski – śmieje się. Już tak ma: idzie ulicą – tłumaczy billboardy, ogląda film – przekłada dialogi. Totalna szajba. To samo Agnieszka Nowińska, 38-letnia tłumaczka języka angielskiego. Nawet podczas niedzielnej mszy przekłada słowa kazania, co sprawia jej zresztą sporą trudność, gdyż �”księża mają specyficzną retorykę i charakterystyczny sposób nieskładnego mówienia” – ocenia.
Inna sprawa, że nie sposób przetłumaczyć czegoś, czego się nie rozumie. I nie chodzi o samą znajomość słów, a o niuanse językowe i zrozumienie, jak coś działa. Kiedy tłumaczyła na konferencji dotyczącej betonu, musiała wiedzieć nie tylko, jak jest po angielsku beton, ale zrozumieć cały proces technologiczny jego powstawania. Na zgłębienie tematu miała trzy godziny. Albo spotkanie pod hasłem „Silikon w przemyśle kosmetycznym”. Przeczytała kilka książek, bo sprawa jest skomplikowana. Dzisiaj nie kupi kremu, dopóki nie sprawdzi jego składu: wie, które składniki są dobrej jakości, odpowiednie dla jej cery. Nowińska najbardziej lubi tłumaczenia z dziedziny finansów i bankowości, ale gdyby jej przyszło wziąć udział w konferencji z udziałem fizyków kwantowych, też dałaby radę. To kwestia kilku, kilkunastu dni przygotowań, tłumacze mają wyćwiczone mózgi i uczą się dwa razy szybciej od zwyczajnych ludzi.
P jak polityka
Nie każdego polityka tłumaczy się łatwo. Zwłaszcza tych początkujących i przejętych rolą. Bo umiejętności pracy z tłumaczem trzeba się nauczyć. Nad Jackiem Kuroniem trzeba było pracować. Paweł Cichawa pojechał z nim na cykl wykładów po amerykańskich uczelniach. Pierwszego dnia Kuroń, świetny mówca, tak się zagalopował, że nie pomogły głośne chrząkania ani udawane ataki kaszlu. Mówił non stop, bez przerwy, a tłumacz nie miał szans, aby wejść z przekładem. Więc następnego dnia Cichawa usiadł nie jak tłumaczowi przystało z tyłu, ale tuż obok Kuronia. I co kilka minut kopał go pod stołem. To był ich umówiony sygnał, że czas na tłumaczenie. Wśród polityków za profesjonalistę uważany jest Aleksander Kwaśniewski. Wie, kiedy zrobić przerwę w wystąpieniu, by dać tłumaczowi szansę. Lubiany jest Jarosław Kaczyński, bo milknie co dwa, trzy zdania, ale już jego brat Lech zasuwa niczym karabin maszynowy. Trudno było tłumaczyć Annę Fotygę, bo „nie do końca wiadomo, co ma na myśli”. Zmorą tłumaczy był i jest Lech Wałęsa ze swoimi bon motami: „Zdrowie wasze w gardła nasze”, „Będę się temu przyglądał, kucając” czy „Nie rzuca się bananami o śnieg”. Ale i tak nikt nie przebije prezydenta George’a Busha. – Nie zna swojego ojczystego języka, miesza słowa albo w ogóle nie zna ich znaczenia. Deflacja myli mu się z dewaluacją – opowiada Andrzej Hildebrandt.
S jak sytuacje ekstremalne
Zdarzają się często. Hildebrandt tłumaczył na kongresie filozofów. Nagle naukowiec z Nigerii zamiast mówić po angielsku, jak było ustalone, zaczął wystąpienie w ciężko akcentowanym quasi-angielskim. Ale ponieważ opowiadał o Janie Pawle II, Hildebrandt rekonstruował, co ten prawdopodobnie chciał powiedzieć, i „tłumaczył”.
Podobna sytuacja zdarzyła się w latach 50. na Kongresie Młodzieży Socjalistycznej w Warszawie. Płomienną mowę wygłaszał Senegalczyk nie w języku francuskim, jak zapowiadał, a w ojczystym. Tłumaczkę przytkało, ale płynnie perorowała o sile przyjaźni senegalsko-radzieckiej. Bo o czym można było mówić na takim Kongresie? I niewiele się pomyliła. Najdziwniejsze zlecenie Agnieszka Nowińska dostała od pewnego Anglika. Sprawa była delikatna: zakochał się w Polce, mieszkali razem trzy lata w Londynie, ale „zapomniał” powiedzieć jej, że jest żonaty. Gdy dowiedziała się, spakowała walizkę, nie zostawiła adresu. Anglik chciał jej miłość odzyskać. Wymyślił, że pojedzie do Polski, do rodziców ukochanej i będzie ich przekonywał o sile swojego uczucia. Ubłaga,by dali mu namiary na córkę. – Zjawiliśmy się u nich bez zapowiedzi. Stałam pomiędzy rodzicami a Anglikiem i z kamienną twarzą tłumaczyłam te wszystkie zawiłości zdumionym ludziom – śmieje się Nowińska. Ale happy endu nie było.
To jest bardzo ważne w tej robocie – cokolwiek by się nie działo, należy zachować spokój i dystans. Jakoś sobie radzić. Było to zaraz po zamachach bombowych w Londynie, gdy Magda Fitas (34 lata, uważana za jedną z najlepszych w branży) siedziała w telewizji i tłumaczyła na żywo relacje zachodnich stacji. Wiadomo było, że prezydent Tony Blair opuścił szczyt G8, który odbywał się w Wielkiej Brytanii i lada moment zwoła konferencje prasową. Tylko kiedy – za kwadrans, a może za chwilę? Czekała cała w napięciu, czując też coraz większe parcie w pęcherzu. Musiała, po prostu musiała biec do ubikacji, ale przybytek był daleko, na drugim końcu korytarza. Niewiele myśląc, wzięła kubek po kawie i� Wiele niebezpieczeństw czyha też na tłumacza na imprezach – bankiety, rauty, przyjęcia dyplomatyczne. Trzeba wiedzieć, jak się ubrać, jak zachować, aby nie wyróżniać się z otoczenia, a jednocześnie być w każdej chwili gotowym do akcji. Umieć obliczyć w nanosekundach: zdąży się wziąć ziemniaka, pogryźć go i połknąć, czy nie zdąży. Buczyński tłumaczył kiedyś podczas kolacji Aleksandra Kwaśniewskiego z greckim ministrem sportu. Nie miał czasu wziąć kęsa z talerza. Kiedy kelner sprzątał ze stołu, nie krył zdziwienia: „Ministrom smakowało, a panu nie? Ależ pan wybredny!”. Magda Fitas podczas tłumaczeń przy stole cieszy się, kiedy jest zupa. Nie trzeba jej gryźć. Są jednak sytuacje, gdy profesjonalny pancerz pęka. Magda Fitas przyznaje: popłakała się w pracy. W Międzynarodowym Trybunale Karnym w Hadze tłumaczyła zeznania Sudanki, ofiary ludobójstwa. Wychudzona, z cierpieniem na twarzy opowiadała, jak partyzanci wymordowali jej całą rodzinę.
U jak uzależnienia
Tłumacze piją. W każdym razie wielu. Niektórzy przed, niektórzy po tłumaczeniach. Pierwsi, żeby dodać sobie animuszu, drudzy, by odreagować stres. – Nadużywanie alkoholu to częsty problem wśród tłumaczy – przyznaje Andrzej Hildebrandt (mówi, że sam woli odstresowywać się szermierką). W środowisku krążą takie historie jak ta o etatowej tłumaczce Józefa Cyrankiewicza, premiera PRL (od początku lat 50. do 1970 roku), która zanim ruszyła do akcji, zawsze pociągała kilka łyków z noszonej w torebce piersiówki. Jeden z właścicieli firm zatrudniających tłumaczy wspomina, że kiedyś dostał od klienta alarmujący telefon: zamówieni tłumacze nie dotarli na konferencję.
Wysłał tam zastępstwo, a sam ruszył na poszukiwanie swoich ludzi. Znalazł: w pokoju hotelowym, zalanych w trupa. Inny z jego podwładnych wyruszył na obsługę sympozjum do Zakopanego. Kiedy się tam nie pojawił, a żona uparcie twierdziła, że wyjechał z domu, zgłosili zaginięcie na policji. Człowiek znalazł się po tygodniu, na ławce przed swoim domem. Twierdził, że nic nie pamięta. – Ale przysięgam, nie wszyscy pijemy – śmieje się Agnieszka Nowińska. Ona, kiedy czuje, że zżera ją stres, sprząta mieszkanie albo zajada się figami, orzechami, czekloladą. No dobrze, to też uzależnienie.
Z jak zasady (do łamania)
Tłumacz to człowiek cień – nie ma prawa rzucać się w oczy. Dla uczestników spotkania powinien być niezauważalny, inaczej jest złym tłumaczem. Nie ma też prawa cenzurować czyichś słów ani emocji, nawet jeśli uważa, że wypowiedzi jego klienta są niegrzeczne albo wręcz głupie. – Każdy ma prawo do tego, aby jego słowa zostały przełożone tak, jak je wypowiedział. To, że jest nieuprzejmy? Nieprzyjemny? Zły? Może taki właśnie chce być – komentuje Magda Fitas. I dodaje, że kolejna żelazna zasada jej pracy to „żadnych nazwisk, dat, szczegółów”. Tłumacz jest jak ksiądz związany tajemnicą spowiedzi. Wychodzi z tłumaczenia i zapomina, na jaki temat toczyły się rozmowy. I nigdy nie upiększa. Inna sprawa, że upiększanie rzeczywistości w dobie, gdy co drugi Polak zna angielski, byłoby nieco ryzykowne. Ale zdarzają się sytuacje, że tłumacz przestaje być człowiekiem widmem i przejmuje rolę mediatora. Buczyński pod koniec lat 80. tłumaczył negocjacje między jednym z polskich ministerstw a amerykańskim partnerem. W grę wchodził milionowy kontrakt. Niestety wszystko szło źle i zerwanie rozmów wisiało na włosku. – W pewnej chwili stałem się moderatorem tego spotkania – opowiada. Uśmiechał się, łagodził wypowiedzi, starał się tchnąć trochę życzliwości w to spotkanie.Udało się. Dzięki niemuoraz temu,że strony jednak chciały się dogadać. Bo nie zawsze tak bywa. Kiedy Paweł Cichawa tłumaczył rozmowy polskiego Ministerstwa Gospodarki z angielskim partnerem, który chciał inwestować w polskich kopalniach, nic się nie dało zrobić. Atmosfera była lodowata, a nasi nadęci. Cichawa nie wytrzymał. „Jeśli pan minister nie wyśle choćby małego sygnału, że nam też zależy, oni zerwą negocjacje” – szepnął politykowi. A minister do Anglików: „Jesteśmy rządem katolickim, ja wam mogę, co najwyżej błogosławieństwa udzielić”. Jak powiedział, tak zrobił, rysując w powietrzu znak krzyża. Anglicy wyszli z sali. Cichawa też, zgrzytając zębami. Nie rozpłakał się, jak jego koleżanka po fiasku tłumaczonych negocjacji. Bo to robota dla twardzieli o nerwach ze stali.