Dziesięć lat temu Krzysztof Bartnicki, świeżo upieczony anglista, który chciał się zająć tłumaczeniami angielskich książek postanowił, że przełoży na język polski powieść Jamesa Joyce’a Finnegans Wake. Wcześniej zabierał się za tłumaczenia angielskich harlequinów, ale niewiele z tego wychodziło. Tłumaczenie Finnegans Wake miało wybić Bartnickiego z tłumu anglistów i zapewnić mu ciekawe zlecenia.
„Z tym Joyce’em to naprawdę byłem naiwny. Liczyłem: 628 stron, dwie strony dziennie, tłumaczenie zajmie mi półtora roku do dwóch lat” – mówi dziś tłumacz po latach ciężkiej pracy.
Młody anglista nie wziął pod uwagę, że tłumaczenie Joyce’a to nie tylko tłumaczenie angielskiego, ale plątanina wielu języków świata. Dzisiaj, świadomy praktyk Joyce’a, wyjaśnia czytelnikom: „Np. w jednym wyrazie jest coś po hebrajsku, po węgiersku i jeszcze coś w slangu Rumunów wędrujących przez Karkonosze. I to nie jest tak, że Joyce sobie te słowa rzucił, zrobił gulasz, tylko one są w konkretnych, ważnych miejscach”.
Praca nad rozszyfrowywaniem kolejnych linijek tekstu irlandzkiego pisarza, kolejnych zagadek Joyce’a zajęła Bartnickiemu dziesięć lat. W pewnym momencie jasne stało się więc dla tłumacza, że na Finnegans Wake szybkiej kariery nie zrobi. A jednak nie porzucił pracy, wierzył bowiem, że w Finnegans Wake znajduje się wszystko co najważniejsze – języki, książki, cała wiedza świata przefiltrowana przez Joyce’a, którą on, wraz z tłumaczeniem odkryje.
Krzysztof Bartnicki mówi dzisiaj, że został przez Joyce’a oszukany. Książkę, którą wielu krytyków nazywa najważniejszym arcydziełem literatury światowej, polski tłumacz określa jako sposób Joyce’a na uwolnienie seksualno-fizjologicznych fiksacji.
KW