Kiedy osoba szukająca nowej pracy, świeżo upieczony magister albo bezrobotny siada przed komputerem lub otwiera gazetę i przegląda oferty najrozmaitszych pracodawców, może bardzo się zdziwić. Wśród tysięcy propozycji zatrudnienia znajdzie oczywiście miejsca pracy dla zwykłych ślusarzy, tradycyjnych fryzjerów czy po prostu dla grafików. Niestety, znajdą się tam również propozycje trochę mniej… konwencjonalne.
Chyba każdy zna dowcip, w którym sprzątaczka pełni funkcję „konserwatora powierzchni płaskich”. Żarty żartami, ale taki manewr językowy akurat stał się prawdą: nazwy stanowisk są komplikowane do granic możliwości. Wśród ofert pracy aż roi się od „asystentów do spraw”, „koordynatorów zespołów” i „analityków procesów”. Wiele z tych nazw dałoby się skrócić i to bez wielkiej straty…
Podobną tendencją jest poprzedzanie nazw wielu stanowisk tytułem „specjalista” (mimo że często towarzyszy im adnotacja „bez doświadczenia”;).
Jednak najbardziej niepokojącym zjawiskiem jest moim zdaniem nadużywanie angielskojęzycznych terminów. Zdarza się, że cała oferta jest publikowana na polskim portalu wyłącznie po angielsku, a czasami tylko nazwa zawodu. Najbardziej typowym przykładem tego drugiego jest chyba „manager” (zastępowany czasami przez spolszczonego „menadżera”), który skutecznie wypiera polskiego „kierownika”.
Do tego należy bez wątpienia dorzucić jeszcze plątaninę obcojęzycznych akronimów, wśród tych najpopularniejszych znajdą się m. in. PR, HR czy IT… Część z nich można usprawiedliwić, chociażby poprzez umiędzynarodowienie rynku i powstawanie nowych gałęzi gospodarki. Jednak wiele z nich z powodzeniem znajduje swoje polskie odpowiedniki, niestety coraz częściej zapomniane.
Jaki jest sens formułowania takich nazw zawodów? Być może chęć podkreślenia profesjonalizmu pracodawców i fachowości zatrudnianego przez nich personelu. Ale czy cel zostanie osiągnięty, jeśli ich oferty zostaną przez wielu najzwyczajniej w świecie niezrozumiane?
Marta Karnasiewicz