Zawsze ciekawiły mnie rodziny wielojęzyczne. Czytałam kilka mądrych artykułów na ten temat – z reguły były one pisane przez filologów, językoznawców lub psychologów. Wszystkie te naukowe wywody, zagęszczane trudnymi terminami podkreślały istotność zasady OPOL (one person, one language). Według nich, konsekwencja i determinacja rodziców w mówieniu do dziecka tylko w swoim ojczystym języku ma wprowadzić w jego głowie porządek i stworzyć jasny podział językowy. Wszystko to wydaje się być całkiem słuszne i względnie proste do wdrożenia w życie, ale zastanawia mnie jedna kwestia – przecież ta rodzina siada czasem wspólnie do stołu i razem spożywa posiłek. I co wtedy?
Tymczasowo zasada OPOL zostaje zawieszona, czy każdy prosi o sól po swojemu? A kiedy rodzina omawia kwestię wspólnych wakacji i w tym celu wypowiadają się wszyscy domownicy, to czy warto ujednolicić kanały komunikacyjne, czy zrobić multijęzyczną konferencję? Przypadek ten i tak jest mało skomplikowany, ponieważ znam rodzinę, z pewnością jedną z wielu, w której między tatą Francuzem, a mamą Polką komunikacja przebiega tylko w języku angielskim. W takiej sytuacji możemy wręcz mówić o kompletnej schizofrenii. Tata po francusku prosi syna o pieprz, podczas gdy mama po polsku pyta go, czy nie chce dokładki. A wszystko to odbywa się w przerwie burzliwej dyskusji o wyższości gór nad morzem prowadzonej przy pomocy płynnej angielszczyzny.
Rodziny wielojęzyczne nadal mnie fascynują i mam szczerą nadzieję, że któraś z nich zaprosi mnie kiedyś do siebie na obiad.
Agnieszka Ślaska