Zapożyczenia językowe są wszechobecne i zapewne większość z nas przyzwyczaiła się do wpływu języka angielskiego na naszą mowę ojczystą. Ośmielę się stwierdzić, że nie ma już takiej sfery życia, która byłaby wolna od zwrotów z tego języka. Czasami jednak włos się jeży na głowie, kiedy słuchamy naszych rodaków. Luknijcie sobie na poniższy artykuł a domyślicie się o co kaman 🙂 I czy Mikołaj Rej miał rację pisząc, że Polacy nie gęsi i swój język mają?
Nowe zjawisko językowe – „język polonijny”
Polacy na Wyspach Brytyjskich nie mówią już po polsku. Nie mówią też po angielsku. Używają pol-ang-slang, czyli ponglish.
Brejkam wszystkie rule – śpiewa Marcin Świetlicki o buncie wobec otaczającej rzeczywistości. Ta dziwna konstrukcja językowa to w tym wypadku zabieg celowy, podkreślający rewolucyjne nastawienie nawet do zasad rodzimego języka. Jednak w skupiskach Polaków pozostających dłuższy czas za granicą procesy prowadzące do powstawania podobnych zachowań językowych stają się mimowolne. Oto przykłady podsłuchane w konwersacjach pośród żyjących na Wyspach.
Partacz na frajernicy
Początkowo wtrącanie spolszczonych wyrazów angielskich pojawia się jako forma żartu, jak na przykład przezwanie frytkownicy słowem „frajernica” od angielskiego „fry”, czyli smażyć lub nazwanie osoby pracującej na pół etatu „partaczem”, gdyż wyrażenie praca w niepełnym wymiarze godzin brzmi w języku angielskim „part-time”. Sami o sobie coraz częściej powiemy „Pollocks”, zamiast Polacy, co jest nieco żartobliwym, ale i pogardliwym połączeniem angielskich wyrazów „Polls”, czyli Polacy właśnie, i „bollocks”, czyli najdelikatniej tłumacząc „bzdury”. Podobnie żartobliwe spolszczenie spotkało powszechny w Londynie środek transportu, o którym często powiemy, że „pojedziemy tubą”, bo metro w brytyjskim angielskim to „tube”. Spolszczonych nazw dorobiły się też konkretne linie podziemnej kolejki. Piccadilly Line to „pikadilka”, Central Line to „centralka”.
Niektórych nazw po prostu nie mamy siły tłumaczyć. No bo jak właściwie nazwać po polsku „payslip”, czyli dokument z wyliczeniem, ile przelano na nasze konto i dlaczego właśnie tyle, który co miesiąc powinien nam wręczać pracodawca. Kto powie „urząd pracy” zamiast „job centre”? Może dlatego, że mimo podobnych funkcji, zupełnie są do siebie niepodobne. A jaki odpowiednik w języku polskim ma „council”? Rada dzielnicy? Chyba niewielu rodaków ma w swych doświadczeniach kontakt z tą instytucją w Polsce. Raczej już z urzędem miasta. I właśnie wielkości całych polskich miast są dzielnice, a w związku z tym i szczeble załatwiania spraw urzędowych w Londynie.
Tower me!
Po pewnym czasie intensywnego kontaktu z językiem obcym, w rozmowach z rodakami zaczyna czasem brakować polskiego słowa. Odruchowo zastępujemy je angielskim. Nikt już nie składa podania o pracę. On „aplikuje”, od angielskiego „apply”. Ale przecież nie lek sobie aplikuje. Nikt nie idzie na rozmowę kwalifikacyjną. Każdy ma za to „interview”. A co zrobić z Oyster Card lub telefonem na kartę… no właśnie „pre paid”. Dopłacić? Uzupełnić? Doforsić? Nie, trzeba je „natopować” od angielskiego „top up”. Robotnik budowlany, ulubiony zawód chłopaków z Polski, też wymaga zbytniego strzępienia języka. Prościej „bilder”. Jesteśmy bardzo „busy”, bo na Wyspach nie bywa się już po prostu zajętym. Na mieście jest okropny „trafik”, bo określenie „ruch” czy „korek” za bardzo kojarzy się z polską, prowincjonalną sielanką. Stopniowo coraz częściej zaczynamy układać zdania używając polskich wyrazów, ale zestawiając je ze sobą w szyku, jakby obowiązywały w nim reguły angielskiej gramatyki lub wręcz żywcem tłumaczymy angielskie związki frazeologiczne. „Wezmę pociąg” lub „wezmę autobus” da się słyszeć coraz częściej, zamiast „pojadę pociągiem lub autobusem”, bo po angielsku powiemy właśnie „to take train / bus”. Podobnie „mamy sex”, zamiast go uprawiać. Najlepiej rano, kiedy mamy „offa”, czyli dzień wolny, od angielskiego „day off”.
Żeby chociaż szła za tym coraz większa biegłość w języku angielskim. Niestety, słownictwo coraz bogatsze, czego skutki powyżej, ale znajomość reguł językowych, frazeologizmów i łączliwości wyrazowej wciąż kuleje. Usiłując powiedzieć coś po angielsku, używamy polskiego szyku wyrazów, nie znając odpowiedniego wyrażenia, zastępujemy je bezpośrednią kalką z języka polskiego. Być może nie powiemy „Thanks from the mountain”, mając na myśli polskie „z góry dziękuję”, które po angielsku powinno brzmieć „thanks in advance”. Być może nie powiemy też „tower me” mając na myśli „uwierz mi” i nawiązując do podobnego brzmienia w języku polskim wyrazów „wierzę” i „wieża”, które niestety w języku angielskim wcale nie są do siebie podobne („to trust” i „tower”). Aż tak się nie ośmieszymy, chyba że dla żartu właśnie. Warto może jednak pamiętać, że angielskie „ordinary” wcale nie jest tożsame z polskim „ordynarny” i oznacza tylko „zwyczajny”, a „hardly” oznacza zaledwie, a nie twardo, i używamy go, gdy ktoś lub coś „zaledwie” jest jakieś, a nie, gdy jest takie w dużym, czyli „hard” stopniu. Żeby nie zdarzyła nam się sytuacja, jak w tym dowcipie o Polaku, który w brytyjskim sklepie bardzo długo udaje piłkarza, żeby sprzedawca odgadł, że chce kupić piłkę. Sęk w tym, że do metalu.
Polonus z Ciupago
To już nie język polski. To „język polonijny”, jak go elegancko określają językoznawcy. Jednak ulica ukuła dla niego bardziej chwytliwą nazwę: „ponglish”, „poglish” lub ” pinglish” . To pomieszanie słów, struktur gramatycznych czy składni języka polskiego i angielskiego. Najczęściej przypadki tego zjawiska można spotkać wśród Polaków usiłujących porozumiewać się w języku angielskim poprzez tłumaczenie w dużym stopniu słowo po słowie wyrażeń angielskich. Według niektórych językoznawców jest to pośród osób dwujęzycznych wręcz nieuniknione, a wykorzenienie tych nawyków wymaga ogromnego i świadomego wysiłku. Pojawienie się elementów poglish w rozmowie może powodować zawstydzenie, zakłopotanie lub rozbawienie. Bywa jednak użyte celowo, w formie żartu.
Ze szczególnym nasileniem językoznawcy obserwowali dotąd to zjawisko w skupiskach polonii w Ameryce Północnej. Anegdotyczne są już kwiatki językowe podsłuchane wśród Polaków żyjących wiele lat w polskiej dzielnicy Chicago, które lubią żartobliwie przezywać ” ciupago” , w Jackowie. ” Luknij przez łyndoł, czy stoi nasza kara na kornerze” , albo ” Kolnij po plambersa, bo pajpa brejknęła” to potworki językowe z tamtejszego życia wzięte. Zjawisko to ośmieszył w swoim opowiadaniu opublikowanym na łamach polonijnej prasy w Stanach Zjednoczonych Jan Latus. Autor zakończył tekst dopiskiem ” Przetłumaczył dla polonii w USA” : ” Jak na hauskiperkę i bejbisiterkę zarabiała całkiem dobrze, i wszystko keszem, tak że nie musiała płacić taksów. Wyklinuje plejs i może już wracać sabłejem do domu. Przedtem jeszcze kolnie do swojego kazyna” . To jednak jeden z prostszych wyimków. Co można powiedzieć o tym: ” Ma ważny lajznes z njudżerzy. Lajznes ważny, ale sekura i permit były nieważne, nie mówiąc już o grinkard” . Na szczęście mowa tu o Polakach, którzy poza granicami kraju pozostają bez przerwy od kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu lat. Czasami są to wręcz potomkowie emigrantów w drugim pokoleniu. Kto wie jednak, co czeka w przyszłości i nas. A jeśli tylko tanie linie lotnicze nie zdrożeją, choroba ta może rozprzestrzenić się i do Polski znacznie przyspieszając plagę anglicyzmów, nad którą już teraz larum podnoszą co poniektórzy puryści językowi. Póki co jednak, nie ma się co załamywać. Obok Ponglish istnieją także Czenglish, Franglais, czy Spanglish. Nie jesteśmy sami!
Data publikacji: 25.01.2007, źródło: Polish Express