Kilka lat temu, jako świeżo upieczona krakowska studentka, miałam okazję trafić do restauracji, w której menu bardzo zaciekawiły mnie pierogi z borówkami. Zamówiłam je natychmiast, chcąc sprawdzić, jak te małe czerwone owoce sprawdzą się w roli farszu. Przekroiłam pierwszego pieroga i zauważyłam wypadające z niego… jagody!
Jakiś czas po tym wydarzeniu razem ze znajomymi z różnych regionów Polski próbowaliśmy ustalić różnicę między jagodami, zwykłymi borówkami, borówkami czarnymi i borówką brusznicą. Nie udało się. Już wtedy wiedziałam, że nie należy ufać językowi, bo ten lubi być bardzo zmienny – trzeba być wyjątkowo czujnym, nawet jeśli oddalamy się od domu tylko na kilkadziesiąt kilometrów.
Tego typu kulinarne przykłady można oczywiście mnożyć bez końca. Chyba od zawsze trwa o spór o to, czy na talerz trafiają kartofle czy ziemniaki. A może pyry? Problem dotyka też najmniejszej, pierwszej kromki chleba – chociaż sama używam nazwy piętka, to spotkałam się również z formą przylepka. Z pewnością istnieje jeszcze wiele innych form na określenie zakończenia bochenka. Nie lada problemem okazuje się być też krakowski przysmak, nazywany zależnie od danej osoby obwarzankiem, bajglem lub preclem.
O ile te językowe spory są nieszkodliwe w zwykłych konwersacjach, o tyle mogą już przysparzać trochę problemów w trakcie zakupów czy zamawiania posiłków. Dlatego lepiej upewnić się, że mamy na myśli dokładnie ten sam składnik, co obsługujący nas kelner.
Macie podobne językowo-kulinarne doświadczenia?
Marta Karnasiewicz