Czas, jak wiadomo, jest zjawiskiem względnym i złośliwym. Żaden uczeń nie byłby w stanie uwierzyć, że 45 minut spędzonych na lekcji matematyki trwa dokładnie tyle samo, co 45 minut gry na komputerze. Jeśli odrzucić teorię o spisku nauczycieli z producentami dzwonków, nie pozostaje nic innego jak tylko przyjąć ową prawdę i cierpieć.
Kiedy w połowie 2010 roku wytwórnia Sony Pictures ogłosiła najpierw, że zamierza zekranizować powieść Stiega Larssona Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet i później, że wyreżyseruje ją David Fincher, ofiarą czasu padły dwie, potężne grupy ludzi na całym świecie.
Fani książek z serii Millennium i wielbiciele talentu Finchera – bo o nich mowa – rok 2010 spędzili na bolesnym wyczekiwaniu. Adaptacja najlepiej sprzedającej się książki ostatnich lat, w dodatku pod kierunkiem jednego z najlepszych współczesnych reżyserów, miała być arcydziełem, kryminałem wszechczasów, największą przyjemnością widzów od momentu, gdy Chuck Norris zakończył karierę filmową.
A jednak Dziewczyna z tatuażem, która już wkrótce ukaże się na DVD, arcydziełem nie jest. I pewnie można by winić za to Finchera albo doszukiwać się potknięć w scenariuszu, lecz na nic się to nie zda. Błąd tkwi bowiem w samej istocie filmu, to znaczy w powieści.
Stieg Larsson odnalazł wspaniałą formułę dla swojej książki – połączył klasyczny kryminał z dramatem społecznym, śledztwo Mikaela Blomkvista z historią Lisbeth Salander. Kiedy wypala się napięcie w scenach z Blomkvistem, pisarz gładko przechodzi do opowieści o Salander i czytelnik pierwszej części Millennium nie może się nudzić. W filmie owa dwuwątkowość rozbija strukturę opowieści. Zamiast jednej, spójnej opowieści, mamy do czynienia z dwiema odrębnymi historiami i Dziewczyna z tatuażem przypomina raczej egzamin z montażu równoległego niż film gatunkowy. Perypetie Lisbeth Salander, same w sobie ciekawe, nie pasują jednak do warstwy kryminalnej opowieści, nie mówiąc już o sekwencji przedstawiającej kradzież Salander, która wydaje się być filmem w filmie.
Dziewczyna z tatuażem była w swym zamierzeniu adaptacją – najważniejsze wątki powieści musiały się w niej znaleźć. Jeśli więc najnowszy film Davida Finchera nie jest arcydziełem, to tylko dlatego, że od początku nie mógł nim być. Schematy, które sprawdzają się w książce, niekoniecznie da się bowiem przełożyć na mało elastyczny język filmu gatunkowego.
KW