Nie ma wątpliwości, że język angielski jest lingua franca współczesnego świata. Angielski zna dziś prawie każdy. Istnieje przekonanie, że jest to język w miarę prosty i szybki do nauki i dlatego cieszy się taką popularnością, oraz że to dzięki temu zdobył znaczącą pozycję na arenie międzynarodowej. Moc angielskiego nie tkwi jednak w jego domniemanej „łatwości”, a w potędze krajów, w których jest on językiem urzędowym.
Siłę mowy Szekspira możemy obserwować przez pryzmat wpływu, jaki wywiera ona na nasz ojczysty język. Nawet największy purysta językowy nie jest w stanie uciec przed mnogością zapożyczeń angielskich, które spływają na nas lawinowo. Włączając radio słyszymy anglojęzyczne kawałki z najnowszego zestawienia Top listy, w telewizji leci kolejny talk-show, a w wiadomościach mówią o Orlengate.
Zapożyczenia z angielskiego zaczynają dominować nie tylko w mediach i biznesie, ale przede wszystkim w życiu codziennym. Dziś prawie każdy posiada smartfon, laptopa i adres e-mail. Dzieci i młodzież chcą być cool i trendy, a rodzice marzą o tym, żeby spokojnie spędzić weekend i na ten cel biorą pożyczkę last minute. Zamiast kierowników jesteśmy managerami, zamiast opiekunek do dzieci szukamy baby-sitter, zakupy robimy on-line, a lunch jemy w biegu czytając niusy w gazecie.
Pytanie o to, gdzie leży granica między wzbogacaniem języka o nowe pojęcia a „psuciem” ojczystej mowy zbędnymi pożyczkami często pojawia się w dyskusjach językoznawczych. Ciężko nie zauważyć, że większość nowych zapożyczeń i kalek językowych przedostało się do naszego języka wraz z postępem technologicznym. Słowa takie jak tablet, komputer czy smartfon nie powinny budzić naszych obaw – w większości przypadków wyrazy te zawitały do polszczyzny jako nazwy nowych, nieznanych wcześniej urządzeń (smartfon jako kuzyn telefonu mógłby nazywać się inteligentnym telefonem lub sprytofonem, ale któż by to kupił?).
Większe zagrożenie dla czystości języka stwarzają te formy, których odpowiedniki bez problemu można znaleźć w języku polskim. Póki jednak pożyczki nie dominują w naszej mowie i nie pojawiają się nadmiernie w oficjalnych tekstach, możemy być spokojni. Językoznawczy zgodnie przyznają, że większym zagrożeniem dla naszego języka jest „gramatyczny analfabetyzm” oraz wszechobecne wulgaryzmy. Większość zbędnych zapożyczeń zniknie z naszego leksykonu w sposób naturalny, gdy słowa te przestaną być cool. I wszyscy będziemy się znów po prostu nienawidzić, a nie tylko hejtować.
(WC)