Luknij przez łindoł, czy nasza kara stoi na kornerze – w moich nastoletnich latach (lubię myśleć, że wcale nie tak odległych w przeszłości) zdania podobne powyższemu funkcjonowały powszechnie jako niekoniecznie pochlebne żarty z Polaków, którzy tydzień po emigracji do anglojęzycznego kraju mówili już dziwnym hybrydowym narzeczem, po miesiącu zaś utrzymywali, że w ogóle nie pamiętają, jak używać rodzimej mowy. I byli z tego zaskakująco dumni.
Bez względu na to, czy nas to śmieszy, czy też nie, tzw. Ponglish w dzielnicach pełnych polskich imigrantów funkcjonuje i ma się bardzo dobrze. Dziś, żeby doświadczyć podobnych wrażeń językowych, wcale nie trzeba już jednak wyjeżdżać z kraju. Wystarczy choć na chwilę zatrudnić się w jednej z wielkich korporacji – albo po prostu przejrzeć pierwszą lepszą stronę z ogłoszeniami o pracę.
Korporacje rządzą się swoimi prawami, tak więc i ich „oficjalny” język przybiera bardzo charakterystyczne formy. Nikogo dziś już nie zatrudnia dział kadr, ale nieco odczłowieczające pracownika human resources, poczty nie należy przesłać dalej, tylko przeforwardować maila, a pracownicy na stanowiskach o trudnych do zapamiętania nazwach performują, challengują i fokusują się na projektach. Przeciętny Kowalski może się już nieźle skonfundować za sprawą samego przeglądania ofert pracy – Junior Account Payable Specialist brzmi już nieco tajemniczo, czym zajmuje się Anti Money Laundering Analyst, można się wprawdzie domyślić, ale co tak właściwie należy do obowiązków Coolhuntera, Merchandisera czy Key Account Managera? Dlaczego część ofert napisana jest bezładną mieszaniną zdań w dwóch różnych językach? Czemu Proofreader z językiem fińskim to nie po prostu korektor ani też nie w całości – jak sugerowałyby trendy – Proofreader with Finnish language? Czy w tej dziedzinie panują jakiekolwiek zasady, czy też rządzi wolna amerykanka?
Za ewolucję biznesowego i korporacyjnego języka odpowiadają przede wszystkim dwa proste zjawiska. Po pierwsze – wciąż pokutujące w naszym kraju przekonanie, że wszystko, co powiedziane jest w obcym języku, brzmi ładnie, mądrze i bardziej prestiżowo. Po drugie – najzwyklejsze względy praktyczne. W założeniu stosowanie angielskich nazw stanowisk i pewnego zestawu terminologii miało po prostu ujednolicić środowisko w międzynarodowej firmie i ułatwić komunikację pomiędzy oddziałami rozsianymi po różnych krajach. W praktyce – jak to zwykle bywa – na styku języka profesjonalistów i codziennej polszczyzny powstał korporacyjny twór, który coraz bardziej zaczyna przypominać Ponglish. Także w kwestii strojenia sobie z niego żartów.
Czy nam się to podoba, czy nie – korporacyjno-biznesowy język to już stały element współczesnego świata. I choć puryści językowi na jego dźwięk łapią się za głowę, próby powstrzymania tej rozrastającej się hybrydy przypominałyby chyba walkę z wiatrakami. Najwyraźniej nie pozostaje nam nic innego, jak się do tego przyzwyczaić.
(KJ)