21 lutego 2010 r. obchodzimy Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego. To szczególne święto znalazło się w kalendarzu w 1999 r., kiedy organizacja UNESCO postanowiła uczcić w ten sposób pamięć studentów z Bangladeszu, którzy zginęli, domagając się nadania językowi bengalskiemu statusu urzędowego.
Językoznawcy alarmują: żyjemy w epoce wielkiego wymierania języków. Wiele wskazuje na to, że do końca XXI w. przestanie istnieć 90% z obecnie używanych 6,5 tysiąca języków! Dzień Języka Ojczystego ma zwracać uwagę na ten problem, przypominać o potrzebie ochrony wspaniałego dziedzictwa językowego ludzkości, promować różnorodność językową i kulturową świata.
Językowi polskiemu wymarcie raczej nie grozi, ale to nie znaczy, że nie trzeba go chronić. Mówimy coraz bardziej niechlujnie, nie przywiązujemy wagi do poprawności językowej, bezrefleksyjnie zaśmiecamy swój język zapożyczeniami z języka angielskiego. I temu ostatniemu zagadnieniu chciałabym poświęcić chwilę uwagi.
Język jest organizmem żywym, nieustannie się zmienia, rozwija, wciąż czerpie z bogactwa innych kultur, innych języków. Już w czasach kształtowania się polskiej państwowości nasz język doświadczył wielkiej fali zapożyczeń z języka czeskiego, co było związane z przyjęciem chrześcijaństwa i koniecznością wzbogacenia języka o terminologię religijną, wcześniej nieznaną. Kto dziś pamięta, że „kościół”, „biskup” czy „papież” to słowa pochodzenia czeskiego? W XIII i XIV w., wraz z upowszechnieniem się lokacji miast na prawie magdeburskim, przyjęliśmy do polszczyzny mnóstwo zapożyczeń z języka niemieckiego. Były to głównie terminy związane z organizacją życia miejskiego, budownictwem, handlem i rzemiosłem (np. burmistrz, ratusz, dach, cegła, browar).
Dziś żyjemy w epoce ekspansji języka angielskiego. I wszystko jest w porządku, dopóki zapożyczenia słownictwa są naturalnym elementem rozwoju języka, związanym z koniecznością nazwania rzeczy i pojęć, których jeszcze do niedawna nie było, więc nie było też słów, które je nazywały. Mamy więc dziś komputer, SMS, modem, serwer, wideoklip itd. Czym innym jest jednak sytuacja, kiedy zaczynamy używać słów angielskich niepotrzebnie, mimo tego, że w polszczyźnie od dawna funkcjonują słowa o tym samym znaczeniu. Ale wydaje nam się, że wtrącając angielskie słowa wszędzie, gdzie to możliwe, jesteśmy bardziej światowi, obyci i nowocześni… I co się wtedy dzieje? Już nie wdrażamy nowych rozwiązań, my je „implementujemy”. Oczywiście niczego już nie oceniamy – wykonujemy „ewaluację”. Do kina nie idziemy już na film, tylko na „obraz” (to tzw. zapożyczenie ukryte – kalka, czyli dosłowne przetłumaczenie angielskiego motion picture). I tu powinnam poprawić ostatnie zdanie, bo przecież na ten obraz nie idziemy już do kina – idziemy do „multipleksu”. A w multipleksie przed obrazem oglądamy jeszcze „trailery”. W sklepie kupujemy buty „nowej generacji”. Mimo kryzysu nasza gospodarka jest „w dobrej kondycji”. Podpisujemy umowy „bilateralne”, a nawet „bilingwalne” (!) A gdy pójdziemy do pracy, to dopiero się zaczyna. Już nie składamy podania o pracę, tylko aplikujemy. Potem zostajemy haerowcami, salesami albo top dizajnerami. Zamiast przełożonych mamy osoby, do których raportujemy. Jeśli menedżment dobrze zewaluuje naszą pracę, dostajemy bonusy i benefity. Musimy tylko pamiętać, aby dobrze komunikować, dawać feedbacki, dotrzymywać deadlinów i brać udział w firmowych eventach. Bo inaczej będziemy potwornie staroświeccy (o, sorry, chciałam powiedzieć: będziemy „dramatycznie oldskulowi”).
Wszystkiego dobrego z okazji Dnia Języka Ojczystego.